Siedzę na parapecie w klasztornej izbie. Patrzę przed siebie, widząc brudne i brzydkie budynki i uliczki Hull. Żory w porównaniu do tego miasta są rajem, myślę. Ciekawe, jak wygląda tutejsze hospicjum?
Taxi przejeżdża przez bramę. Przez okno z daleka widziałam już zarys budynku, teraz mam okazję przyjrzeć mu się z bliska. Wygląda trochę jak luksusowy hotel, w którym zatrzymać może się każdy. Nie przypomina hospicjum – albo raczej, nie przypomina wyobrażeń ludzi o tym miejscu.
Wychodzę z samochodu. Zanim przekraczam próg, zaczynam się zastanawiać, jak bardzo różnić się będzie hullskie hospicjum od tego żorskiego.
Zwiedzanie hospicjum
Od progu wita nas dr Zbigniew Żylicz. Anglicy nie potrafią wymówić słowa „Zbigniew”, więc nazywają go „doktorem Benem”, z powodu jego drugiego imienia.
Doktor jest przesympatyczną postacią. Choć wiele w życiu osiągnął – zmienił podejście Holendrów do tematu eutanazji, pomógł w powstaniu 130 hospicjów w tym kraju, dostał znane i cenione nagrody czy ordery – nie czuć bariery, którą czasem tworzą ludzie znani.
Za kilka dni zaprosi nas na kolację do własnego domu. Domu z typową angielską nutą, labradorem reagującym jedynie na holenderskie polecenia i sympatyczną żoną mówiącą łamaną polszczyzną.
W hospicjum dostajemy identyfikatory, musimy się wpisać w specjalną listę. Wszyscy się witają, uśmiechają, zewsząd słychać:
How are you? – tak, jakby to było polskie „Cześć!”.
Wchodzimy do innego korytarza. Mijamy kuchnię, do której wejść mogą jedynie upoważnione osoby – i to w dodatku w specjalnym, białym stroju. Obok kuchni jest jadalnia, ale tylko dla gości.
Mijamy coś w stylu recepcji. Wchodzimy w pierwsze napotkane drzwi. Widzę salon w typowym angielskim stylu. Pomarańczowe fotele, kino domowe, rybki w akwarium, drewniany stół.
Wychodząc, już z daleka widzimy rząd drzwi. Pokoje chorych muszą znajdywać się na parterze, głupotą byłoby wstawiać je na piętrze.
Wchodzimy do pustego, jednoosobowego pokoju.
Nikt nie chce mieć jednoosobowych pokoi, tłumaczy dr Ben.
Jeśli pokoje są czteroosobowe, oznacza to, że pielęgniarka przychodzi o wiele częściej. Trudno nie zauważyć faktu, że w czasie ostatnich chwil życia ludzie boją się samotności.
Gdyby nie szpitalne łóżko na kółkach, można odnieść wrażenie, że naprawdę weszło się do pokoju w jakimś przytulnym hoteliku. Telewizor, fotel, tu i ówdzie obrazy.
Na końcu pokoju są drzwi. Otwieram je delikatnie i przekraczam próg. Znajduję się wewnątrz pomieszczenia, którego ściany dookoła są szybami. Za oknami widać strumyk, zadbany ogród, drewniany taras.
Zaczyna padać deszcz.
Terapie
Choroby są różne. Jedne trwają krócej, drugie o wiele, wiele dłużej. Osoby, które chorują na te drugie, zazwyczaj nie korzystają z usług hospicjum stacjonarnego.
Jesteśmy przygotowani do sprintu – tłumaczy nam doktor –
ale nie do maratonu. Ci ludzie mają za to cotygodniowe spotkania, terapie.
Terapie są ważnym punktem w tutejszym hospicjum. Podejrzewam, że w każdym hospicjum terapie w jakiś sposób istnieją, ale tutaj…! Jak to wszystko jest rozwinięte!
Codziennie odbywają się terapie dla innej grupy ludzi: to dla przewlekle chorych, to dla rodziny chorego. Pomoc otrzyma każdy, kto o nią poprosi.
W hospicjum prowadzą nas do Pokoju Zmysłów. Małe, ciemne pomieszczenie, które początkowo wywołuje wyobrażenia klaustrofobiczne. Światło. Nagle otacza Cię mnóstwo kolorowych świateł, neonów. Na środku jest wygodny, wodny fotel.
Na czym to polega? Osoba korzystająca z terapii siada w fotelu; w pomieszczeniu spędza około godziny. Tworzy własny świat. Świat budowany pięcioma zmysłami. Wybiera kolory, które mają go otaczając; obrazy, które są przed nim; zapachy, które wdycha.
Dla osoby, której zawsze się zimno, pokój przybiera czerwone i pomarańczowe barwy, tłumaczy dr Ben.
Zimno jest jednak zakodowane w psychice. Po wyjściu z pokoju, ta osoba czuje, że jest jej, po prostu, ciepło.
Nasza pomoc
Następnego dnia proszą nas, laureatów, o pomoc. Z powodu bariery językowej, najpierw przez kilka godzin rozmawiamy z doktorem, potem pomagamy w rozdawaniu lunchu.
Każdy ma tutaj ustalaną indywidualną dietę. Chory dzień wcześniej mówi o tym, co chciałby dostać następnego dnia.
Chorzy siadają do trzech stołów, wjeżdża wózek z jedzeniem. Pani podająca talerze z posiłkiem wykrzykuje imię tego, który ma je dostać, a ten macha ręką. Robią to z taką niewinną, dziecinną szczerością i radością, która mimowolnie wywołuje uśmiech na twarzy. Oni też się uśmiechają. Podajemy jedzenie i, z braku lepszego słowa, mówimy krótkie
Bon apetit! Chyba przez to początkowo biorą nas za Francuzów.
Pod koniec wydawania posiłków, pani podaje mi dzbanek i wykrzykuje jakieś imię. Podchodzę do sympatycznego mężczyzny i, widząc pustą szklankę przed nim, biorą ją do ręki. Wszyscy, którzy to widzieli, wybuchają śmiechem. Po chwili pani pokazuje mi, co było w środku. Sos. Sos do ziemniaków.
Ciekawe, jak by smakował ze szklanki, prawda?
Fundusze
Pytam dr Bena o to, jak w hospicjum działa wolontariat akcyjny, tak dobrze rozwinięty w Żorach – sprzedaż płyty, żonkili, kwesty, koncerty, pikniki, festyny. Jak się dowiedziałam, w tamtejszym hospicjum działa około siedmiuset wolontariuszy i okazuje się, że nie robią takich typowych akcji. Ich działalność ogranicza się do festynu rodzinnego, na który zbiera się niemal całe miasto.
Ciekawym pomysłem są jednak sklepy. Ludzie oddają używane, dobrej jakości rzeczy – ubrania, płyty, książki, figurki – a później sprzedawane jest to w specjalnych miejscach, których dochód przekazywany jest na dany charytatywny cel. Bo to działa nie tylko w hospicjum – zauważyłam nawet sklep dla czegoś w stylu polskiego Czerwonego Krzyża.
Jest też plan dobudowy kawiarenki, w hospicjum. Kawiarenki, do której przyjść mógłby każdy. Zapewniłoby to nie tylko zysk, ale i komfort psychiczny chorych i świadomość, że nie są oddaleni od codziennego życia.
Porównanie?
Oficjalne otwarcie żorskiego hospicjum odbyło się w styczniu bieżącego roku. Na samym początku, z powodów ograniczeń finansowych, przyjęto zaledwie dwie osoby – na piętnaście możliwych miejsc (choć istnieje jeszcze możliwość rozbudowy). Była uroczysta Msza, uroczyste przyjęcie, uroczyste słowa i gesty. Dla jednej z tych dwóch osób ten dzień był ostatnim dniem życia; dla drugiej jednym z ostatnich.
O hospicjum stacjonarne w Żorach starano się od lat. Dziś budynek stoi w sąsiedztwie osiedla, sportowej kliniki i ruchliwej drogi; ludzie, przechodząc obok niego każdego dnia, jakby przyzwyczaili się z jego obecnością.
Żonkile na wiosnę urosną, żółć zaleje skwer dookoła. Wewnątrz? Wewnątrz są schludne pokoje; kolorowe, pachnące jeszcze nowością. Kaplica, duża aula, ogromna kuchnia, na górze pokoje dla gości.
Brakuje mi tutaj tego dużego, angielskiego salonu, który w Hull nigdy nie bywał pusty. Acz, przyznać trzeba, w Hull brakuje miejsca typowego dla wolontariuszy – w Żorach jest nawet specjalne pomieszczenie z szafkami, gdzie mogą oni zostawić swoje rzeczy.
Na pewno oba hospicja prezentują inne standardy, mają inne możliwości, ba!, różnice prawne są również znaczące. Aczkolwiek, poziom jest porównywalny – o ile o jakimkolwiek poziomie możemy tutaj mówić. Bo, co jest oczywiste, ludzie boją się tego miejsca. Obojętnie, czy jest ono w Anglii, czy w Polsce; hospicjum kojarzone jest ze śmiercią, z przemijaniem.
Umieralnia, jak często można słyszeć. Ale zapominamy o jednej ważnej, istotnej rzeczy – śmierć to zaledwie moment, ułamek chwil. Do tego czasu cały czas żyjemy, możemy się spełniać i od nas zależy, jak te ostatnie chwile spędzimy – nawet w takim miejscu, jakim jest hospicjum.
Dodaj nową odpowiedź