W „najpiękniejszych” i powszechnie akceptowalnych filmach śmierć jest szybka i heroiczna. Grono przyjaciół dookoła. Kochająca rodzina. Niekończąca się ścieżka dźwiękowa z utworami wyciskającymi łzy już od pierwszej sekundy.
Małgorzata Szumowska nie zrobiła filmu pięknego. Zrobiła film, z którym wiele osób nie było, i często wciąż nie jest, w stanie się zgodzić, a zarazem pierwszy film o życiu i umieraniu, który ja sama uznałam za wiarygodny.
„33 sceny z życia” obejrzałam właśnie po raz czwarty. Chciałam o nim napisać, a o filmach najlepiej pisze się „na świeżo”. Po raz czwarty skrawki naiwnego idealizmu, które siłą rzeczy pozostawiają po sobie wszędobylskie hollywoodzkie produkcje, zostały zamiecione pod dywan.
Nie wątpię, że istnieją podniosłe, szybkie i heroiczne śmierci. Wątpię, że są one regułą. Wierzę, że ludzie potrafią być tak silni, że nikt nie jest w stanie dostrzec jak przeraźliwie słabi mogą się czuć. Nie wierzę, że są na tyle dumni by nieustannie tę siłę wykorzystywać.
Prawda jest taka, że kiedy umiera bliska nam osoba nie zawsze zachowujemy się racjonalnie. Są bowiem chwile, obrazy i słowa, które zmieniają wszystko. Nawet nas. Jesteśmy tylko ludźmi – krzyczymy, tańczymy, upijamy się, zdradzamy i śmiejemy się w głos. Nie możemy znieść obecności umierającej osoby, a potem próbujemy utopić wyrzuty sumienia. W życiu nie można przewinąć taśmy filmowej lub pogłośnić ścieżki dźwiękowej, a koniec jednego życia nie oznacza końca tych, które znajdowały się dookoła. Życie to nie film i musi toczyć się dalej.
„33 sceny z życia” – największy międzynarodowy sukces d czasu Krzysztofa Kieślowskiego. Film o przemierzaniu kolejnych etapów. O upadaniu i powstawaniu. O dorastaniu. O jasnych i ciemniejszych zakamarkach ludzkiej osobowości. Warto.
Dodaj nową odpowiedź