„Prawdziwą polskość poznaje się, jadąc nie na Zachód”, słyszę, „ale na Wschód…”. I jakaż głębia ukazuje się w tym jednym zdaniu.
Czasami zastanawiam się, co to znaczy w ogóle patriotyzm. Czy jeśli mamy opisać jakiegoś człowieka, to czy przyjdzie nam na myśl nazwanie go „patriotą”? Czy postrzegamy to jako wartość – zaraz obok miłości, przyjaźni czy dobroci?...
Jeśli cechą patriotyzmu jest chociażby miłość i duma z ojczyzny, to muszę przyznać, że mamy być z czego dumni. Polska to państwo z niesamowitą historią i niesamowitym narodem, który, jak to pokazał czas, w obliczu zagrożenia potrafi się zjednoczyć (jak chociażby tworząc Państwo Podziemne czy NSZZ „Solidarność”), jednakże w okresie pokoju z tą jednością różnie bywa – wystarczy spojrzeć na obecną sytuację w kraju.
…no właśnie, o historii wspomniałam. Jeśli chodzi o wydarzenia historyczne, chyba nie przesadzę, twierdząc, iż polska historia należy do jednej z ciekawszych. Niestety, nie zawsze jest to historia okraszona glorią i chwałą.
Krzyże zamiast drzew
Po lewej stronie ulica, za nią jakieś bloki; po prawej ogromne pola. Przede mną stoi las. Idę. Już na wstępie widzę pomniki, krzyż, znicze, kwiaty. Polską flagę. Szum drzew tłumi hałas samochodów. Podążam główną aleją; po obu jej stronach stoją krzyże, jeden obok drugiego, tworząc żywopłot dawnych zbrodni.
Kuropaty koło Mińska to miejsce, w którym odkryte zostały masowe groby ludzi rozstrzelanych przez NKWD. Przyznano im status tak zwanej pierwszej kategorii, co oznacza, iż są to zabytki najbardziej unikatowe, budzące zainteresowanie międzynarodowe. Ilość osób tam zamordowanych jest trudna do określenia, rozbieżność podawana przez historyków jest ogromna – przykładowo, prokurator generalny Białorusi wspomina o ilości do 7 tysięcy osób, zaś brytyjski historyk liczbę powiększa nawet do ponad ćwierć miliona zamordowanych.
Kuropaty zaskakują nie tylko przez to, jaki bestialski czyn miał miejsce na tych ziemiach – wyobraźnię pobudza także to, co zastaniemy tam w chwili obecnej.
Cały las krzyży. Miejscowa ludność każdego dnia stawiała tam krzyże i każdego dnia władze białoruskie te krzyże usuwały; schemat ten dawniej powtarzał się dzień w dzień. Dziś możemy zobaczyć około pół tysiąca krzyży czy pomników różnych wyznań, które, oczywiście, nie są usuwane przez obecne władze.
Czasem można zobaczyć świeże kwiaty, czasem podniszczony, stary znicz. Krzyże mniej i bardziej zaniedbane. Nagle dostrzegam w oddali kobietę. Siwe włosy układają jej się na czole. Siedzi. Patrzy na krzyż, który stoi przed nią. Ręce kurczowo zaciskają się na trzymanym czerwonym kwiatku.
„Guziki z orzełkiem ze rdzy…”
Stoję przed głównym ołtarzem. Za ołtarzem dwie ogromne płyty z imionami i nazwiskami; za nimi krzyż. Robię kilka kroków w przód. Dostrzegam jeszcze dzwon umieszczony w specjalnie wykopanym dole. Jak się później dowiaduję, to symbol tego, iż zbrodnia, choćby nawet ukrywana i zakopywana, i tak ujrzy swoje światło dzienne.
Trzeba zdać sobie sprawę, jak ważna była zbrodnia katyńska. Nie tylko w sferze moralnej, bo tutaj chyba nikt wątpliwości nie ma – ale i politycznej. Doskonale wiemy, że sowieci oskarżali o mord hitlerowców, zaś hitlerowcy sowietów.
Robiono to na różne sposoby, zarówno jawnie oskarżając, jak i działając zdecydowanie dyskretniej. Przykładem może być wizyta Richarda Nixona w Chatyniu w odpowiedzi na zaproszenie Związku Sowieckiego. Chatyń leży na Białorusi; wybudowano tam pomnik upamiętniający ludność wymordowaną przez Niemców w czasie wojny. Oczywiście, na Zachodzie pojawiły się o tym różnorakie artykuły prasowe – i, jak słusznie można się domyślić, z powodu podobnego brzmienia, w większości „Chatyń”, „Khatyń” czy „Katyń” uważano za jedno i to samo miejsce.
Polacy zwrócili się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o zbadanie sprawy; równocześnie, acz niezależnie porosili o to Niemcy. Stalin uznał to za współpracę Polski z hitlerowcami i zerwał z nami stosunki dyplomatyczne – i które, jak można słyszeć opinię niektórych historyków, po dziś dzień w pełni nie zostały nawiązane. Z pewnością nie możemy określić mianem „przyjacielskich” – przypomnijmy chociażby embargo na polskie mięso czy niechęć Rosji do polskich działań dotyczących chociażby pomocy Białorusinom. Oczywiście, katastrofa sprzed roku sprawiła, iż relacje polsko-rosyjskie musiały ulec lekkiej modyfikacji.
Zostawmy jednak współczesność, jeśli chcemy w pełni zrozumieć sprawę katyńską. Przede wszystkim, zbrodnia katyńska i katastrofa smoleńska to
dwie różne sprawy. Owszem, w jakiś sposób się łączą, ale nie można – powtarzam,
nie można! - stawiać między nimi znaku równości.
Przechodzę dookoła, dotykając niepewnie tabliczek z imionami i nazwiskami. Zapalam znicz drżącymi rękami. Zewsząd otacza mnie szum drzew. Drzewa katyńskie kryją w sobie zbyt wiele tajemnic, by przejść obok obojętnie; są ogromne, wysokie, rozłożyste. Nie słychać tu śpiewu ptaków, za to doskonale słychać szum – nawet, jeśli dzień jest bezwietrzny. Szum przerażający; szum, który słyszałam tylko tam, który ma specyficzny pogłos, który powodował u mnie gęsią skórkę.
Mój wzrok pada na kwiaty położne na jednym z grobów. Róże układające się w kształcie litery „V”… Victoria.
Doły śmierci
Stoję obok pomnika. W odległości kilku metrów ode mnie są tory. Czynne tory. Co kilka, kilkanaście minut przejeżdża nimi pociąg. Wyobraźnia odtwarza historię sprzed lat.
Ponary koło Wilna to kolejne miejsce masowych mordów, tym razem z rąk hitlerowców; jest to kolejna zbrodnia, która dokonała się w lesie. Liczbę zamordowanych szacuje się na 100 tysięcy osób, głównie Żydów, choć część z nich stanowili Polacy.
Idę ścieżkami od jednego dołu do drugiego. Widzę specjalne urządzenie, które ułatwiało transport ciał; widzę masowe groby. Wykopane i nie zasypane miejsca, odpowiednio zabezpieczone. Niektóre są mniejsze, mają powierzchnię wielkości około małego mieszkania. Inne powodują przerażenie.
Stoję nad jednym z największych dołów; zielona trawa, śpiew ptaków, zapach drzew. Nic nie wskazuje na tragedię, która się tutaj wydarzyła. Patrzę na drugą stronę wykopanego dołu, mrużąc oczy, by lepiej widzieć. Osoby tam stojące wydają się być o połowę mniejsze od mojego kciuka.
Odeszli dla nas
Siedzę w autokarze, patrzę w niebo. Pięknie świeci księżyc. W mojej głowie szaleje mnóstwo myśli, obrazy ostatnich dni widzę ciągle oczyma wyobraźni. To nie są miejsca, to nie są chwile i to nie są emocje, które można ot, wymazać sobie z pamięci. Czuję historię wszystkimi swoimi zmysłami, choć mogłam poznać jej zaledwie cząstkę.
Są miejsca i są wydarzenia, które nie mogą ulec zapomnieniu.
Dodaj nową odpowiedź