Misje nie dotyczą tylko księży biegających po afrykańskich wsiach; jeśli masz 18 lat, zdolności lingwistyczne i dużo zapału, możesz zostać misjonarzem - tak, jak zrobił to Grzegorz.
Grzegorz jest młodym mężczyzną, wolontariuszem. Wrócił z 15-miesięcznej misji w Afryce. Jest wesoły, niesamowicie otwarty i z chęcią stara się odpowiedzieć dokładnie na wszystkie zadane przeze mnie pytania. Siedzimy przy stoliku, wokół mijają nas ludzie, gdzieś z góry kuka kukułka siedząca w zegarze. Grzegorz pokazuje mi zdjęcia, na których widzę uśmiechnięte dzieci na tle bujnego, zielonego, zambijskiego krajobrazu. „W porze suchej było tylko samo koryto, bez wody”, mówi, pokazując mi ogromną, niebieską rzekę.
„Kiedy przekroczyliśmy bramę placówki, zgromadzone tam były wszystkie dzieci i poprawną polszczyzną przywitały nas śpiewem: «Witamy was, alleluja! Cieszymy się, alleluja!»”, opowiada. „Byłem bardzo zaskoczony, bo nie spodziewałem się takiego polskiego i ciepłego przyjęcia”.
Jakie są wymagania?
O możliwości wyjazdu dowiedział się od znajomej siostry. W lipcu zgłosił się do Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego mającego swą główną siedzibę w Krakowie. W październiku, zgodnie z harmonogramem zajęć, zaczął uczęszczać do przygotowawczych kursów. Choć właściwie trwają one dziewięć miesięcy, w listopadzie już dostał propozycję, a w trzy miesiące później, w lutym, już zaczął misję, wyjeżdżając do Zambii.
By zostać misjonarzem, trzeba mieć ukończone 18 lat i znać przynajmniej jeden język obcy (choć i to niekoniecznie, gdyż swoiste misje można odbywać również na terenie Polski). Wiadomo – od języka uzależnione jest, gdzie możesz zostać skierowany. Znajomość angielskiego daje możliwość misji w krajach anglojęzycznych, głównie więc w Afryce; hiszpańskim posługuje się w Ameryce Południowej, rosyjskim na terenach azjatyckich.
Konieczne jest odbycie kursu, który powinien trwać dziewięć miesięcy – ale, jak to obrazuje chociażby przypadek Grzegorza, jeśli ktoś jest względnie już przygotowany i brakuje rąk do pomocy, zasady te można lekko nagiąć. Kurs ma miejsce raz w miesiącu w Krakowie dla przyjezdnych i trwa cały weekend, od piątku do soboty. Krakowiacy swe spotkania mają w każdy poniedziałek. Uczestnicy dowiadują się wszystkich praktycznych i teoretycznych spraw (jak chociażby zwyczajów, sytuacji politycznej), a także uczestniczą w wykładach, prelekcjach. Zazwyczaj dopiero po kursie jesteśmy świadomi tego, w czym bylibyśmy dobrzy i co my akurat byśmy mogli robić. Budownictwo? Media? Edukacja? Sprawy medyczne?... Wszystko zależy od człowieka.
No i, kwestie finansowe. Najczęściej jest możliwość wyjechania na misje miesięczne, trzymiesięczne i roczne, jednak w każdym tym przypadku koszt jest taki sam. Pieniądze potrzebne są na zorganizowanie samego przejazdu (bilety, wizy), jak i wykonanie szczepionek. I choć wydaje się to niemożliwym zebrać tak wielką sumę pieniędzy (kilka tysięcy), nie zostaje się z tym samym. Organizuje się zbiórki pieniężne, niedziele misyjne, pisze się odpowiednie pisma z prośbą o dofinansowanie.
…jednakże, wszystko to nie jest ważne, gdy nie spełni się jednego warunku. „Podstawowe wymaganie to trzeba chcieć", mówi Grzegorz z całą stanowczością.
Dzień z życia misjonarza
Grzegorz pracował w sierocińcu. Głównie zajmował się grupą chłopców w wieku od dziesięciu do dziewiętnastu lat, jednakże zdarzało mu się zajmować także innymi dziećmi. W związku ze swoim technicznym wykształceniem, pomagał także w pracach w sierocińcu.
Dzień zaczynał się Mszą, później – wyszykowaniem dzieci do szkoły. Tamtejsze dzieci akurat miały to szczęście, iż szkołę miały niejako „za płotem”, także podróż do niej zajmowała niewiele czasu; niektóre jednak musiały na przyjście i powrót poświęcić aż cztery godziny.
Podczas ich pobytu w placówce oświatowej, zajmowano się albo maluchami, albo usprawnianiem jakiś części w placówce. Po powrocie do sierocińca, oprócz nauki, czas zajmowała także zabawa.
Sierociniec posiadał rowery; były one jednak w większości niesprawne, do jazdy nadawały się dwa, trzy z nich. Grzegorz, wraz z grupą chłopców, zaczęli je naprawiać; wkrótce dobrych było już dwanaście czy trzynaście. „Wycieczki rowerowe były chyba najmilszą formą spędzenia czasu dla chłopaków”, opowiada. „Długo, długo wcześniej pytali się, kiedy pojedziemy i gdzie”.
Placówka była dość spora, miała także własny sad, w którym spędzać można było godziny, wdychając fantastyczny zapach cytrusów.
Kiedyś do sierocińca przyjechał chłopak z Anglii. Widząc pustą ścianę, jako iż miał zdolności artystyczne postanowił coś na niej narysować; miał ze sobą zdjęcie swojego domu w zimie. „Przeniósł wierną kopię na ścianę i siostry się śmiały, że to jedyny śnieg w Afryce”, mówi z uśmiechem Grzegorz. „Dla dzieci w Afryce, w Zambii, śnieg jest totalną abstrakcją. Mimo, że próbowałem tłumaczyć, nie potrafiły sobie tego wyobrazić”.
Zambijska edukacja
Na pytanie, na co Zambia – cała Afryka w sumie też – powinna zwracać uwagę przy budowie państwa, odpowiada zdecydowanie: „Edukacja”.
Rok podzielony jest na trzy semestry nauki, każde z miesięcznym odstępem wakacji. Edukacja w Zambii podobna jest do polskiej. Najpierw jest siedmioletnia podstawówka, później dwuletnie gimnazjum i trzyletnia szkoła średnia – w tym samym wieku edukacja jest skończona. Poziom jest jednak niewyobrażalnie inny.
„Klasy są przepełnione”, słyszę. „Jest po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt dzieci w jednej klasie. Brakuje nauczycieli. Dzieci nie mają żadnych pomocy szkolnych, nie ma map, nie ma jakiś pomocy multimedialnych, często są nawet problemy ze zdobyciem zeszytu czy długopisu”.
Dzieci, które mają możliwość uczęszczania do szkoły, zdają sobie sprawę, jaki to przywilej. Starają się jak najlepiej, choć z różnym skutkiem.
Dziecko będące Starym
W Afryce nie brakuje polskich akcentów. Dzieci szybko się uczą, podchwytując niektóre słówka. „Nie zapomnę, jak dzieci chodziły za mną i się pytały, co to znaczy «nie ma pamięci»”, wspomina. „Któraś siostra kiedyś tak powiedziała i tak utkwiło im to w głowach, że cały czas się o to pytały”.
Przyjemnie usłyszeć język na obczyźnie. W ośrodku, w którym Grzegorz mieszkał, było kilka polskich sióstr zakonnych, więc polszczyzną również się posługiwał – one też, także w towarzystwie dzieci. „Czasem takie zupełnie małe dzieci biegały za mną, rozkładały ręce i z takim przejęciem mówiły do mnie po polsku: «Dziecko moje!»”, śmieje się. „Nie do końca chyba wiedząc, co to oznacza”.
Polszczyzna mogła też zadziwić. Jak w sytuacji pewnego imienia – a, nie zapominajmy, w Afryce nadawanie imion jest dowolne, można nazwać swoje dziecko jak się żywnie podoba. Jeden ze, starszych już, mężczyzn miał na imię Stary. Kiedyś zapytała się o nie jedna sióstr. „Jego ojciec pracował w zambijskiej kopalni ze starym Polakiem”, zaczyna opowiadać mi Grzegorz. „Polak codziennie witał go słowami «Hej, stary, jak się masz?». Tak mu się to spodobało, że swojemu dziecku tak dał na imię”.
Polska wigilia z żoną za dwie kozy
Afryka, wiadomo, jest zupełnie inna kulturalnie od chociażby Europy. Co najbardziej może zadziwić, związki małżeńskie są na zasadzie dawnych europejskich małżeństw. „Nie można sobie tak po prostu zawrzeć związku małżeńskiego”, tłumaczy mi Grzegorz. „Mężczyzna musi za żonę zapłacić”. Bywały sytuację, w których mąż ożenił się, ale nie wniósł do rodziny teściów odpowiedniej sumy; przyszli więc, wyrzucili go z domu, a ją wydali zapewne za innego. Szokować może też historia pewnego mężczyzny, któremu partnerka umarła; od tamtego czasu przychodziła do jego mieszkania jej rodzina i zabierała rzeczy wewnątrz, twierdząc, że to było jej. Nic nie mógł zrobić, gdyż, wedle tradycji, mieli do tego prawo.
Dziewczynki i chłopcy tylko do pewnego wieku wychowują się razem; najczęściej „punktem granicznym” jest wiek dojrzewania. „Tylko młodsze dzieci bawili się razem”, słyszę.
Pomimo jednak różnic „z życia codziennego”, były też akcenty typowo europejskie, a nawet – polskie. Znaczący wpływ na to mieli siostry polskiego pochodzenia i misjonarze w dużej mierze będącej Polakami.
Grzegorz podczas misji był na Bożym Narodzeniu. „Był opłatek, była choinka, były polskie kolędy, było myślę 12 potraw na stole; zaproszony był św. Mikołaj, były prezenty”, wspomina. „Była to taka polska wigilia w samym środku Afryki”. Zaciekawiona, pytam o Wielkanoc; okazuje się, że wyglądało to podobnie. Zwłaszcza dużo radości wniósł Poniedziałek Wielkanocny. „Wszyscy bez wyjątki lali się wodą; wszyscy się cieszyli, że będą się tą wodą mogli bezkarnie lać”, mówi, dodając: „A pogoda sprzyjała, bo było około trzydzieści stopni”.
Magia kontra medycyna
Pojawia się temat czarów. „Oficjalnie czary czy taka medycyna tradycyjna jest zabroniona, niedozwolona, ścigania przez prawo”, tłumaczy mi, „ale nieoficjalnie niestety dalej się to rozwija”.
Szamani są traktowani jako taki „środek zastępczy”, takie dodatkowe zapewnienie. „Do kościoła się idzie, owszem, ale do czarownika nie zaszkodzi iść”, słyszę.
Czasem jest to zgubne w kwestiach zdrowotnych, gdyż naturalna medycyna, ich własna, tradycyjna, może mieć wpływ na skutki uboczne zażywanych współczesnych lekarstw.
Co się widzi, co się mówi, a co się wie?
W Zambii panuje demokracja. Jednakże, gdy Grzegorz o tym mówi, uśmiecha się. Określa ją raczej mianem „demokracji pozornej”, gdyż ten, kto jest silny, ma władzę. „Jeśli uzna, że chce zrobić wojnę, nie musi pytać nawet o zgodę Parlamentu”, odpowiada.
Grzegorz był w Afryce podczas wyborów. Było dwóch znaczących kandydatów. Jeden z nich chciał całkowicie wyrzucić białych z kraju, wyeliminować ich; na szczęście, nie wygrał. „Nawet dzieci wiedziały, że biali są potrzebni”, tłumaczy mi. Biali kojarzeni są z pomocą, luksusem, dobrobytem; podopieczni zdawali sobie sprawę, jak wiele dzięki nim zyskują.
W Afryce jest co prawda taka „pozorna europejskość” – na przykład w miastach, gdzie są wysokie, oszklone wieżowce, hipermarkety, banki, sklepy. „Wystarczyło jednak wyjechać kilka kilometrów poza miasto…”, mówi Grzegorz i opowiada o glinianych chatkach przykrytych słomą; chatkach, w którym często brakowało bieżącej wody i prądu elektrycznego.
„Przyjechałem w porze deszczowej”, wspomina. „Uderzyło mnie to, jak bardzo Afryka jest zielona”. Pora ta jednak ma swoje minusy. „W porze deszczowej drogi były nieprzejezdne”, tłumaczy, po czym dodaje z uśmiechem: „Albo się dojedzie, albo nie”.
Z ciekawości pytam o to, co kraj ma turystycznie nam do zaoferowania. „Jest dużo ciekawych miejsc”, potwierdza Grzegorz, „ale od jednego do drugiego jest dwieście, trzysta kilometrów”.
HIV – znamię na całe życie
Problemem, z którym boryka się cała Afryka, jest problem z wirusem HIV. „W naszej placówce było około dwieście trzydzieści dzieci”, opowiada Grzegorz. „Około sześćdziesiąt z nich było zarażone wirusem HIV”. Najczęściej jest to przekazywane z mlekiem matki. Jak się jednak okazuje, tam osoby zarażone nie są w żaden sposób odosobniane, odrzucane; ot, po prostu, są. Jedyne, co ich wyróżniało, to codzienne przyjmowanie dwa razy w ciągu dnia dawki lekarstw, których było dość sporo. Zapomnienie o choć jednej dawce mogło zrujnować całe leczenie; opiekunowie starali się więc (z, jak na razie, pozytywnym skutkiem), by do tego nie doszło. Raz na miesiąc, trzy przyjeżdżał lekarz i badał dzieci.
HIV jest chorobą, która wyznacza całe przyszłe życie. Począwszy od lat szkolnych, gdzie to dzieci biorące leki nie potrafią się na niczym skupić i zapamiętać prostych formułek – choć leki ratują życie, znacząco wpływają na pamięć – często skończywszy na wydziedziczeniu córki, która ma niemalże zerowe szanse na wyjście za mąż, a co za tym idzie: nie jest „opłacalna”, gdyż nie wniesie już do rodziny majątku.
Misje wewnętrznym spełnieniem
Jestem zafascynowana opowieściami, możliwością wyjazdu do Afryki przez zwykłego, świeckiego człowieka. Historie często zaskakują, często szokują, często sprawiają, iż chce się rzucić wszystko i pomóc, tu i teraz.
„Misje są w moim sercu”, mówi z uśmiechem Grzegorz. „Jeśli kiedykolwiek będzie taka możliwość, chciałbym znów wyjechać”.
Dodaj nową odpowiedź